Złoty środek
Minęło półtora roku, a ja ponownie mam przyjemność zagościć na łamach „Aptekarza Polskiego”. Te kilkanaście miesięcy to istna rewolucja w moim życiu. Przeprowadzka z małej, rodzinnej miejscowości do dużego miasta, poznanie nowych ludzi pochodzących z różnych środowisk, nauka niezależności i radzenia sobie w dorosłym życiu. Zmieniło się więc bardzo dużo. Zawodowo też jestem zdecydowanie w innym miejscu.
Pod swoim ostatnim tekstem podpisałam się jako stażystka. Dziś jestem samodzielnym magistrem z ponad rocznym doświadczeniem w zawodzie. Starsi Koledzy powiedzą, że to w dalszym ciągu niewiele. Nie sposób się nie zgodzić z tym stwierdzeniem. Jednakże w tym krótkim czasie pracowałam w aptekach: na małej wiosce, w biednej dzielnicy i na zamożnym osiedlu. Wydaje mi się, że nie każdy miał taką możliwość, tym bardziej na samym początku swojej drogi. Myślę więc, że potrafię nakreślić obraz polskiego społeczeństwa. Tym bardziej, że ja za dużo widzę, zbyt mocno czuję, jak śpiewa Edyta Bartosiewicz w utworze „Jenny”. Farmaceuta odbierając dyplom i prawo wykonywania zawodu nie kończy przecież edukacji. Wciąż podnosimy kwalifikacje, nabywamy nowe umiejętności, żeby stawać się jeszcze lepszymi fachowcami. Uważam jednak, że jest to zawód, w którym rozwój każdego z nas determinuje kontakt z drugim człowiekiem. Z pacjentem.
Moje początki były dosyć ciężkie. Nieśmiałość połączona z niepewnością i strachem to mieszanka, które zdecydowanie utrudnia porozumiewanie się. Wiedziałam, że jak najszybciej muszę zmienić swoją postawę. Z każdym dniem przekraczałam kolejne bariery, nie tylko samej pracując nad sobą, ale też ze względu na pacjentów, którzy nieświadomie wymuszali to na mnie. Bowiem zdecydowana większość oczekuje bliskości w relacji ze swoim farmaceutą. Nie przeszkadza im nawet – odchodząca coraz częściej do przysłowiowego lamusa – szyba. Potrzebują opowiedzieć swoje historie albo podzielić się radościami czy smutkami, oczekują wsparcia, a czasem towarzystwa. W takich przypadkach wygrywają ci, którzy potrafią słuchać i opanowali tę sztukę po mistrzowsku. Co zrobić jednak, kiedy ta umiejętność nie wychodzi danego dnia? Zdarza się przecież nam mieć problemy w życiu osobistym, źle się czuć czy po prostu nie wyspać. Trzeba wtedy szukać u siebie pokładów empatii. Niekiedy głęboko pochowanych, ale wierzę, że każdy może je znaleźć. Mnie to ratuje. Słownik języka polskiego definiuje empatię jako zdolność rozumienia innych ludzi, umiejętność wczuwania się w ich potrzeby i uczucia. Ktoś może zapytać jak się wczuć w rolę matki, która przewrażliwiona nie potrafi zdecydować, co kupić dziecku na zbicie gorączki, kiedy samemu nie ma się dzieci? Albo wczuć w rolę emerytki, która narzeka, że mimo tylu lat ciężkiej pracy musi tak dużo płacić za leki, na które nie jest ją stać, w czasie kiedy sami wydajemy pieniądze często na niepotrzebne błahostki? Jak to więc zrobić? Odnaleźć przykłady w swoim otoczeniu, wśród najbliższych. Tak, może to naiwne, może niepotrzebne, zbędne. To prawda, nie zawsze warto aż tak się wczuwać. Wydaje mi się jednak, że takie zachowanie często pozwala zachować nam równowagę.
Trudno o nią, szczególnie wtedy, kiedy przy pierwszym stole spotykamy pacjenta pełnego negatywnych emocji. Zdenerwowanego, sfrustrowanego, roszczeniowego, którego jedyną potrzebą jest wszczęcie awantury. W takim przypadku kluczem jest zachowanie spokoju. Kolejna z ważnych umiejętności, która w takich przypadkach pozwala odnieść sukces. Jak to zrobić, kiedy człowiek ciągle się jej uczy, a jest to niełatwy proces, jak w moim przypadku? Po raz kolejny to praca nad sobą, ale i tak największą siłę do przetrwania takich ciosów bierzemy ze swojego prywatnego życia. To, co poza pracą najbardziej nas w niej umacnia. Kiedyś w to nie wierzyłam. Szczególnie, kiedy jeden z autorów stale piszących dla „Aptekarza…” radził mi jeszcze za czasów studenckich, że dobrze mieć „swój drugi świat”, by móc się w nim chronić przed rzeczywistością, gdy jest źle […] proszę mieć coś, do czego będzie Pani mogła uciekać myślami, gdy spotka Panią w aptece coś przykrego. Zapamiętałam te słowa i jak się okazało, dość szybko musiałam skorzystać z rady. Osobie takiej jak ja, która ciągle się martwi, przejmuje, stresuje, ciężko jest odciąć się od trosk i problemów. Powoli to się udaje, bo zaczęłam tworzyć swój własny mikroświat, jak to kolokwialnie nazywam. W mojej definicji to są stałe rytuały, małe przyjemności, które się powtarzają, nadając wartość nawet dniom, w których spotkała nas w pracy przykrość. Kortez, objawienie ostatnich miesięcy na polskiej scenie muzycznej w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”, przyznał: Ta niemoc – czujesz, że coś się w tobie kotłuje, ale nie masz żadnych narzędzi, żeby to z siebie wydobyć – budzi ogromną złość. Katuje ci głowę. Odkąd komponuję, lepiej sobie z tym radzę. Był taki czas, że nie miałem do pomocy żadnego instrumentu, więc chodziłem na siłkę. Na worku wyładowywałem wściekłość, frustrację, ból. Ja zaczęłam chodzić na siłownię, żeby zmniejszyć ból pleców, szybko się jednak okazało, że bardziej niż na ciało, działa pozytywnie na moją głowę. Uwalnia ją od wszystkich natrętnych myśli z całego dnia. Wystarczy 30 min późnym wieczorem, żebym poczuła się lżej. Potem lepiej śpię i z wolnym umysłem wstaję następnego dnia.
A co właśnie wtedy, kiedy rano wstajemy pełni energii i ochoczo kroczymy do pracy, wierząc, że jesteśmy tam po to, żeby pomóc, ale spotykamy się z murem ze strony pacjenta? To zaskakujące, gdy w tłumie pacjentów „lubiących się” leczyć czy tych, którzy stale uzupełniają opróżniającą się apteczkę lub zbierają do niej „hity z reklamy”, z informacjami pochodzącymi z Internetu czy wycinków gazet, żeby być „na czasie”, doszukamy się wyjątków. Pacjentów opornych, którzy wiedzą wszystko najlepiej i próbują się wymądrzać. Myślę, że w takich przypadkach nie warto wdawać się w dyskusje i często też nie ma sensu niestety wysilać się, bo jak trafnie zauważył Jacek Krzysztofowicz, teolog i psychoterapeuta, na łamach magazynu psychologicznego „Charaktery” – Pomagający nie może chcieć bardziej niż ten, któremu usiłuje pomóc. Z czasem doszłam do wniosku, że szkoda tracić energię, bo może za chwilę przyjdzie ktoś, kto będzie jej bardziej potrzebował, a przecież nie jesteśmy niewyczerpalnym źródłem. Dlatego zamiast na siłę kogoś przekonywać, wolę poświęcić swoją uwagę i siły, żeby zdobyć lek dla chorującego na nowotwór lekarza, po który regularnie przychodzi do mnie jego żona, mocno wspierająca go w tej trudnej walce. Sama wychudzona, wyniszczona, z malutkim dzieckiem, zwolniona bez powodu z pracy, ale mimo to potrafiąca się szczerze uśmiechnąć. Jeszcze ma na to siłę. Widzę w jej oczach, że liczy na mnie, widzę też wdzięczność. Dla takich pacjentów trzymam energię, bo warto.
Każdy pacjent to osobna historia. Zabawna, smutna, niekiedy tragiczna. Słuchając ich poniekąd stajemy się ich częścią. W różnym stopniu, ale jednak. Wpływają na nas, często nawet bez naszej wiedzy. Warto jest więc wypracować w sobie tzw. wyczucie. Żeby wiedzieć, kiedy sięgnąć po empatię, a kiedy po odrobinę dystansu. We wszystkim warto jest zachować przysłowiowy złoty środek, w pracy również. Myślę, że taka postawa pomoże nam nie wypalić się zawodowo zbyt szybko.
mgr farm. Anna Rogalska
Fot. Fotolia.pl