Jak pokonać lęk przed zmianą?
25 maja odbyła się premiera e-recepty, która wystawiona została po raz pierwszy w Siedlcach. Stało się to w obecności przedstawicieli rządu – od resortu Edukacji Narodowej, przez Ministerstwo Zdrowia, a na Ministerstwie Energii kończąc. E-recepta, choć wydająca się być sporą rewolucją, ma za zadanie usprawnić proces leczenia pacjenta poprzez zwiększenie informacji dostępnej farmaceutom o dotychczasową kurację danej osoby.
Ale novum – jak wszystko, co dziewicze – rodzi obawy środowiska. Skoro bowiem przepisy dotyczące ujednolicenia tradycyjnych recept wprowadzono z błędami (o których szybką korektę wnioskuje Naczelna Izba Aptekarska), e-recepta może zrodzić komplikacje nieporównanie większe [1]. Może, ale nie musi. A póki nie przekonamy się, jak z nią w istocie będzie, możemy jedynie snuć przypuszczenia. Te natomiast nie tylko zdolne są potęgować strach, ale także zniekształcać ogląd rzeczywistości i torować w umyśle czarny scenariusz, którego przewidywanie, zgodnie z koncepcją samospełniającego się proroctwa, tylko się uprawdopodobnia.
Czysty umysł
Przez moment odstawmy na bok wątpliwości, jakie przyniosły kwietniowe regulacje. Odetnijmy swoje myśli od wszelkich doświadczeń z mniej lub bardziej udanymi reformami systemu ochrony zdrowia w Polsce. Spróbujmy oczyścić swoje spojrzenie z nagromadzonych przez lata przekonań, sceptycyzmu i braku wiary w powodzenie. Pozostaje nam wówczas konkretna chwila wyprzedzająca to, co dopiero ma nastąpić. Nie możemy wówczas przewidzieć konsekwencji tego, co przyjdzie, bo ono jest wciąż przed nami. Stajemy zatem przed wyborem. Jednym z nich jest czarnowidztwo, które zakłada, że cokolwiek się nie stanie, przyniesie więcej szkód niż pożytku. Choć odrzuciliśmy testowo przeszłość, mamy prawo kontestować wszystko, co zaplanowali dla nas inni. Nawet jeśli niekoniecznie służy to naszemu zdrowiu. Inny wybór to hurraoptymizm, który wyraża się w egzaltowanej radości i ślepej wierze w sukces bez względu na okoliczności. Przepełnia nas energia i chęć do działania, bo przecież nic złego nie ma prawa się stać. I choć przyjemnie czuć motyle w brzuchu i uśmiechać się do całego świata, obie postawy są z punktu widzenia psychologii postawami patologicznymi. Nie ma w nich bowiem realizmu. Zakładają istnienie tylko dwóch barw rzeczywistości, czerni i bieli, choć tak naprawdę, nic w realnym życiu takie nie jest.
To, co nas spotyka to gama odcieni – i choć między bielą a czernią znajdziemy bezkresne spektrum szarości, to nie jest nią szarość oznaczająca przygnębienie i marazm. Są to kolory różnorodności, w których można przebierać niczym na stoisku z bibelotami. Albert Ellis, prekursor psychoterapii poznawczej, w ramach której największą wagę przywiązuje się do pracy z przekonaniami, uparcie pytał swoich pacjentów, czy istnieje jakiekolwiek odgórne prawo kosmosu, głoszące, że nic a nic w życiu nie może pójść nie po naszej myśli? [2] Oto kwintesencja podejścia realistycznego, które odrzuca myślenie dwubiegunowe (czarno-białe). Może pójść dobrze, może pójść kiepsko, ale nie ma sytuacji pozbawionej choćby najbardziej stłumionej, lecz obecnej, nuty optymizmu. Inny znany psychoterapeuta, Milton Erickson, przekonywał, że zadaniem terapeuty i pacjenta, jest odnalezienie wyjątku od doskwierającej reguły, i rozwinięcie go na tyle, by zdominował, to z czym chcemy się uporać [3]. Skoro bowiem znaleźliśmy sposób, by przezwyciężyć swoje obawy, dlaczego by go nie zastosować wielokrotnie, także w innych sytuacjach? Jak głosi jedna z maksym terapii skoncentrowanej na rozwiązaniach, jeśli coś działa, rób tego więcej [4].
E-recepta to tylko przykład. Nie chodzi tu bowiem o nią samą. Ma ona posłużyć nam za symbol zmiany jako takiej. Opór wobec zmian jest naturalnym odruchem człowieka. Ale następowanie zmian w życiu jest nieuniknione. Już starożytny filozof Heraklit z Efezu przekonywał, że wszystko płynie i nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki. Oczywiście, trudno zrezygnować z wygodnego, dobrze znanego usytuowania na rzecz wyprawy po nowe. Tylko że to nowe niewątpliwie kryje w sobie choćby jedną korzyść (a zwykle korzyści w nieznanym jest znacznie więcej). Skoro tak, być może warto dać zmianie szansę.
Doświadczając czarnowidztwa i strumienia obaw, warto zadać sobie kluczowe pytanie. Skąd wiem, że będzie tak, jak zakłada najgorszy ze scenariuszy? Jakie mam dowody na to, że tym razem zmiana nie okaże się korzystna? Czy moje przewidywania dotyczące przeszłości zawsze dotychczas sprawdzały się w moim życiu? Czy jestem bezbłędnym profetą, który potrafi przewidywać zdarzenia przyszłe? I czy przyszłość naprawdę jest tak łatwa do opisania, mimo że jej nadejście dopiero przed nami?
Pytania te mają przede wszystkim sprawić, że damy sobie szansę. Szansę na przeżycie przyszłości z całym jej dobrodziejstwem bez uprzedniego podcinania sobie skrzydeł i tworzenia ponurych ram, w które wtłoczymy każde z kolejnych doświadczeń, bez względu na jego barwę. Wybierając negatywny scenariusz, stajemy się autosabotażystami. Działamy na swoją niekorzyść, choć często usprawiedliwiamy się „tak zwaną życiową mądrością”, o której śpiewała Maryla Rodowicz.
Rachunek zysków i strat
James O. Prochaska, jeden z najwybitniejszych współczesnych terapeutów, sformułował teorię zmiany, składającą się z sześciu etapów, przez które przechodzi człowiek w drodze od starego porządku do nowego [5]. Faza pierwsza nosi nazwę prekontemplacji. Odczuwalne staje się w jej trakcie napięcie, niepokój, podenerwowanie – symptomy dostrzegane przez otoczenie, lecz nie identyfikowane przez samego zainteresowanego jako reakcja na nadejście nieuchronnej zmiany. Można bowiem mieć świadomość nadchodzących zmian, a jednocześnie na co dzień niejako dystansować się od tej wiedzy. Wówczas łatwo zignorować sygnały, które wysyła organizm.
Po prekontemplacji przychodzi czas na kontemplację. Jest to moment nazywany czasem „wglądem intelektualnym”. Uświadamiamy sobie istnienie problemu, lecz jednocześnie powstrzymujemy się przed podejmowaniem działania. Mamy na przykład świadomość, że nowe prawo wymaga od nas wprowadzenia szeregu zmian, do których nie wiemy, jak się zabrać, przez co odwlekamy konieczność podjęcia aktywności, a gdy ta staje się nieunikniona nabywamy przekonania, że sytuacja nas przerosła.
Kolejny etap to przygotowanie. Jest to czas przyrostu motywacji, poczucia wiatru w żaglach, chęci ruszenia do boju. Warto jednak pamiętać, że przedwczesne, nieprzemyślane i chaotycznie podejmowane kroki mogą zaprowadzić nas na manowce. Dlatego świeżo narodzony entuzjazm dobrze zainwestować w szczegółowe przygotowania do właściwych działań, które stanowią etap czwarty. Postępowanie zgodne z planem zapewnia poczucie bezpieczeństwa. Oczywiście, zdarza się, że wcześniejsze przypuszczenia rozmijają się z rzeczywistością. Wówczas należy dokonać korekty planu, by nie popaść w panikę. To właściwy moment na zatrzymanie się, zrobienie kroku wstecz, wzięcie trzech głębokich oddechów i przystąpienie do pracy bez zbędnych emocji. Momenty zwątpienia, nieodzowne w procesie tworzenia czegokolwiek może rozjaśniać wizja ostatecznego celu. Jeśli pozwolimy swojej wyobraźni zobaczyć zwieńczenie trudów, łatwiej nam je będzie znieść.
Przedostatni etap to utrzymanie. Musimy pozostać na kursie, mając świadomość, że mogą targać nami wichry emocji. Dlatego dochodzi właśnie wtedy do wglądu emocjonalnego. Potrafimy zidentyfikować swoje odczucia, oddzielić je od faktów i konsekwentnie iść naprzód. Zakończenie procesu polega na tym, że nowe działania stają się niesprawiającą problemu rutyną. Że oswoiliśmy się z odmienioną sytuacją i radzimy w niej sobie doskonale. Według Prochaski większość osób, którym udało się dokonać w swoim życiu trwałych zmian, miewała po kilka nawrotów, wymagających cofnięcia się do minionych faz. Ale najistotniejsza jest wytrwałość. A tę mogą kształtować małe kroki.
Jednym z najczęściej stosowanych w psychologii i zarządzaniu narzędzi do pracy nad zmianami jest analiza SWOT. Jej nazwa stanowi akronim czterech etapów, wymagających odpowiedzenia sobie na konkretne pytania. „S” pochodzi od angielskiego strenghts, które oznacza silne strony projektu. „W” – weaknesses to słabe strony. „O” – czyli opportunities tłumaczy się jako szanse wynikające z tego, co przed nami, „T” natomiast to threats, czyli zagrożenia. Kolejność przechodzenia przez poszczególne fazy jest zgodna z kierunkiem zamieszczonym na poniższej grafice – poczynając oczywiście od litery „S”.
Przeprowadzając Analizę SWOT warto odłożyć na bok swoją indywidualną perspektywę i spróbować wcielić się w rolę bezstronnego obserwatora. Jeśli bowiem realizację tego zadania zabarwimy specyficznie ukierunkowanym nastawieniem, rezultaty niewiele nam wyjaśnią. Będą raczej stanowiły laurkowe potwierdzenie tego, co sami założyliśmy odgórnie i czemu można by nadać motto „Wiedziałem!”.
W fazie pierwszej zastanawiamy się, jakie mocne strony ma dane przedsięwzięcie. Warto pamiętać, by nie mylić zalet z możliwościami. Mocne strony odpowiadają na pytanie „Jakie to jest?” „Czym się dana rzecz wyróżnia?”, „Jakie walory można wskazać?”. Następnie przechodzimy do fazy słabych stron, odpowiadając na te same pytania, lecz w sposób krytyczny. Możemy tutaj uruchomić swoją uszczypliwość, a nawet krytykancką stronę osobowości. Łyżka dziegciu może jedynie uczynić ostateczny smak pełniejszym. Faza trzecia, to wspomniane przed momentem szanse. O ile o silne strony pytamy „Jakie to jest?”, o tyle pytanie o szanse brzmiałoby: „Co dzięki temu można zrobić?”, „Jakie korzyści ta rzecz przyniesie?”, „Jakie możliwości rozwoju mamy dzięki temu rozwiązaniu?”, „Jak tę ideę można jeszcze udoskonalać?”, „Co dzięki niej mogę zyskać?”. I ostatnia część dotyczy zagrożeń. Tutaj pytamy „Co może pójść nie tak?”, „Jakie negatywne konsekwencje może przynieść dana inicjatywa?”, „Co przez nią mogę stracić?”.
I teraz kwestia kluczowa, czyli wnioski. Musimy zadać sobie fundamentalne pytanie. W jaki sposób zredukować wady i zminimalizować zagrożenia? Odpowiedź wydaje się oczywista. Poprzez rozwinięcie walorów i skorzystania z wszelkich możliwości, jakie niesie dany projekt. Dopiero, gdy wyczerpiemy listę wartych podjęcia działań, będziemy w stanie uznać, że zrobiliśmy wiele i z pewnością oparliśmy się strachowi. Jak przekonywał jeden z największych trenerów amerykańskiej koszykówki, John Wooden „You did what could to do the best, that is success” („Zrobiłeś wszystko, co się dało i to właśnie jest wygraną”) [6].
„Pani Magister, Panie Magistrze!”
Zmiany mają czekać nie tylko obecnych farmaceutów, ale także tych, którzy dopiero w tym zawodzie będą zdobywali szlify. Może to istotnie wpłynąć na zwiększenie należnego prestiżu zawodu farmaceuty, zwłaszcza w odbiorze społecznym. Magistrzy farmacji, a więc osoby mające za sobą studia nieróżniące się de facto poziomem trudności od kierunku lekarskiego, mogli przez ostatnie lata odczuwać deprecjonowanie ich profesji, mającej za sobą długą historyczną tradycję. Zwrot „Pani Magister” w mowie codziennej wiązano bez wyjątku z wykwalifikowanym farmaceutą, podobnie jak zwrot „Panie Doktorze” z absolwentem medycyny (niekoniecznie mającym stopień naukowy doktora). Mało kto spośród osób niezwiązanych z ochroną zdrowia wie, że tytuł zawodowy lekarza jest odpowiednikiem tytułu magistra. Magister farmacji nie powinien zatem odczuwać jakiejkolwiek niższości wobec lekarza, z którym współtworzy jeden wielki system pomocy drugiemu człowiekowi. W ten sposób oba zawody naznaczone są wyjątkową misją.
Mimo dużej wartości zawodu technika farmaceutycznego, którego wiedza zdobyta nie tylko w ramach standardowego kształcenia, ale także praktyki i ustawicznego zdobywania nowych informacji, może być równie duża, jak ta, którą dysponuje niejeden absolwent farmacji, wątpliwości budziła przez lata edukacja policealna w tym zakresie. Możliwość zdobycia tytułu technika farmaceutycznego po ukończeniu dwuletniej szkoły policealnej, realizowanej w trybie zaocznym, wydaje się co najmniej kontrowersyjna. Mowa przecież, jak wspomnieliśmy, nie o profesjach rzemieślniczych (przy całym do nich szacunku), lecz tych, bez których niemożliwe byłoby chronienie ludzkiego życia i troska o jego jakość. Wygaszenie rekrutacji w zawodzie technika farmaceutycznego ma na celu dokonanie większej profesjonalizacji zawodu farmaceuty, z drugiej zaś strony podniesienie jego rangi. Ale to nie jedyna ze zmian. Ważnym rozwiązaniem, nad którym pracuje Zespół ds. Opieki Farmaceutycznej, jest zakorzenienie tej rozwijanej w krajach zachodnich idei i uczynienie z niej komponentu codziennego funkcjonowania apteki.
Farmaceuta wyposażony w kompetencje z zakresu opieki farmaceutycznej, staje się naturalnym partnerem lekarza w procesie leczenia pacjenta. Nie tylko posiada wgląd do przebiegu kuracji, ale poprzez swoją wiedzę może z powodzeniem wspierać pacjenta we właściwym realizowaniu zaleconej terapii oraz przedsiębraniu działań profilaktycznych wykluczających nawrót choroby. Tego rodzaju wsparcie, związane z podnoszeniem jakości stylu życia, wpisuje się w postulaty znane z Karty Ottawskiej oraz Raportu Lalonde’a.
Prowadzenie skutecznej opieki farmaceutycznej wymaga zmian w programach nauczania uniwersyteckiego. Rektorzy uczelni prowadzących studia z farmacji uznali zgodnie, że należy wprowadzić więcej przedmiotów odpowiadających temu wyzwaniu, a także zwiększyć pulę kursów okołomedycznych. Słusznym wydaje się także położenie nacisku na aspekty psychologicznej pracy z pacjentem, gdyż farmaceuta-opiekun farmaceutyczny będzie w znacznej mierze musiał wykazać się kompetencjami efektywnej komunikacji, motywowania pacjenta oraz wykazywania głębokiej empatii. Więcej o tego rodzaju umiejętnościach znalazło się w artykule zatytułowanym Coaching zdrowia jako metoda wspierania zdrowego stylu życia opublikowanym w poprzednim numerze „Aptekarza Polskiego” [7].
Jeszcze dalej posunięte partnerstwo między lekarzem a farmaceutą wprowadzić ma specjalizacja farmaceuty klinicznego, członka zespołów terapeutycznych. Połączenie bowiem fachowej lekarskiej diagnostyki i znajomości terapii z gruntowną wiedzą farmakologiczną oraz opieką farmaceutyczną, może w gruncie rzeczy stanowić przykład całościowego podejścia do zdrowia człowieka, nie zaś tylko zwalczania choroby, co od lat postuluje Światowa Organizacja Zdrowia.
W drodze do celu
Podjęcie się kształcenia w określonym fachu, zwłaszcza wymagającym i społecznie istotnym, wymaga głębokiego namysłu. Bez uprzedniej refleksji, rozważenia za i przeciw, a także drobiazgowego przyjrzenia się temu celowi, może okazać się, że to niekoniecznie jest cel, który pragniemy zrealizować.
Podobnie jak w przypadku analizy SWOT, w zarządzaniu, psychologii i coachingu z powodzeniem od dekad stosuje się model SMART, który ma przybliżać nas do celu poprzez jego urealnienie. SMART (z ang. „bystry”), stanowi również akronim, składający się z inicjałów pięciu cech dobrze sformułowanego celu:
W ramach każdego z etapów warto zadać sobie co najmniej kilka pytań, a odpowiedzi dobrze zanotować na kartce. Jest to swoisty kontrakt z samym sobą. A także namacalny dowód przeprowadzenia intensywnej refleksji nad kwestią dla nas kluczową. Czas sprawia, że pewne wnioski ulegają w naszej pamięci zatarciu. Dlatego tak istotne jest, aby móc powrócić do zapisków, które zawierają rzetelnie rozpracowany cel.
Przystępując do modelu SMART rozpoczynamy od możliwie najbardziej szczegółowego opisu celu. Zadajemy sobie wówczas pytania: „Jaki cel pragnę osiągnąć?”, „Czym ten cel jest dla mnie?”, „Z jakich części składa się ten cel?”, „Czyjej pomocy potrzebuję do jego osiągnięcia?”, „Uruchamiając wyobraźnię, co widzę myśląc o tym celu?”, „Jakie skojarzenia przywodzi mi na myśl?”. Niekiedy wydaje się, że odpowiedź na każde z tego typu pytań będzie identyczna. To jednak złudzenia i przekonamy się o tym, poddając poszczególne pytania refleksji. Szybko okaże się, że precyzyjne opisanie celu wymaga wielu słów i licznych punktów widzenia.
Osoba przygotowująca się do podjęcia studiów farmaceutycznych albo będąca w ich trakcie może założyć, że celem, który w tym kontekście pragnie osiągnąć jest zdobycie dyplomu. Ale czy o sam dyplom chodzi? Czy może o coś, co się pod nim kryje lub do czego stanowi on przepustkę? Jeśli farmaceuta sposobi się do uruchomienia punktu opieki farmaceutycznej, może dokonać skrupulatnego opisu wizji tego przedsięwzięcia, włączając wszelkie detale, od miejsca, wystroju, godzin przyjmowania, wiedzy, jakiej będzie mu jeszcze trzeba, przewidywalnej długości spotkań z pacjentami, procedury przeprowadzania wywiadu itd. Im więcej drobnych części swojego celu zdołamy wyodrębnić, tym większa szansa na dokładne jego rozpoznanie i tym łatwiejsza następnie realizacja.
Etap drugi to mierzalność. Tutaj zadajemy sobie takie pytania, jak: „Po czym poznam, że zbliżam się do tego celu?”, „Po czym poznam, że go osiągnąłem?”, „W jaki sposób będę sprawdzał efekty?”, „Co pozwoli mi monitorować pokonywanie kolejnych etapów?”. Zastosowanie jakiejkolwiek techniki pomiarowej do określania postępów na drodze do celu jest niezwykle ważne. Bez uważnego przyglądania się postępowi, możemy doświadczyć poczucia stania w miejscu. A jeśli faktycznie na moment się zatrzymamy, będziemy mieli świadomość stadium, w którym się znaleźliśmy. Miarą pokonywania odległości dzielącej nas od zdobycia tytułu zawodowego farmaceuty mogą być kolejne zdane egzaminy, a gdyby posłużyć się jeszcze mniejszą jednostką pomiaru, odbyte pomyślnie zajęcia, zdane kolokwia, zaliczone laboratoria, przyswojony materiał etc. Dla przyszłego eksperta od opieki farmaceutycznej miarą zbliżania się do celu mogą być postępy czynione w przygotowywaniu stosownego miejsca, gromadzenia wyposażenia, uregulowania wszelkich formalności aż do momentu, w którym pojawi się na konsultacji pierwszy pacjent.
„A”, czyli ambitny, to czas zastanowienia się nad tym, czy naprawdę chcę tego, co wstępnie założyłem. Warto wówczas zapytać samych siebie: „W skali od 1 do 10, na ile ten cel jest dla mnie ważny?”, „Dla kogo jeszcze ten cel jest istotny?”, „Komu najbardziej zależy na realizacji tego celu?”, „Co dzięki temu celowi osiągnę?”, „Jaki związek ma ten cel z moimi marzeniami?”, „Jeśli miałbym osiągnąć coś większego niż ten cel, co by to było?”. Ambitność celu oznacza w gruncie rzeczy wagę, jaką ma on dla nas. Jeśli pragniemy zostać magistrami farmacji, bo mamy poczucie, że to nasza droga i powołanie, a zarazem pragniemy dołożyć wszelkich starań, aby to osiągnąć – wiele wskazuje, że jest to cel, którego pragniemy z całych sił.
Ambicje mogą jednak wykraczać jeszcze dalej – wiodąc przez zdobywanie stopni naukowych, prowadzenie badań czy opracowanie nowatorskich preparatów. Farmaceuta, który za cel postawił sobie świadczenie opieki farmaceutycznej, może zastanowić się, jak to wyzwanie odnosi się do zdobytych przezeń dotąd kwalifikacji i posiadanej praktyki. Czy jest to kolejny krok naprzód, którego chęć uczynienia czuje całym sobą, czy może to jedynie wynik rodzącej się mody lub próba nie pozostawania w tyle za konkurencją. Wariant drugi wskazywałby na to, że cel niewiele ma wspólnego z naszymi osobistymi aspiracjami, a służy jedynie łataniu niedoborów, które zaczęliśmy odczuwać. Trzeba dodać, że nie każda rzecz, którą w życiu pragniemy uczynić wymaga wykorzystywania modelu SMART. Nie każdy plan musi zakładać wspinaczkę na Mount Everest. Chodzi jednak o to, by podejmując się zadania, wykonać je najlepiej jak potrafimy – jeśli jest ono dla nas ważne. Jeśli ważnym nie jest, zbędne jest także analizowanie go według SMART.
„R” oznacza realistyczność celu, a zatem sprawdzenie, czy jego osiągnięcie jest w ogóle możliwe. Pytamy wówczas siebie w pierwszej kolejności: „Czy biorąc pod uwagę możliwości, jakie oferuje mi współczesny świat jestem w stanie dokonać tego, co zamierzam?”, „Czy ktoś przede mną dokonał czegoś podobnego?”, „Jeśli tak, w jaki sposób to zrobił?”, „Czego będę potrzebował do realizacji celu?”, „Skąd pozyskam niezbędne do tego środki?”, „Kto może mi w tym pomóc?” itp. Warto stawiać na cele ambitne, ale nie można zapominać o tym, że dążenie do czegoś, co pozostaje zupełnie poza naszym zasięgiem może prowadzić do rozczarowania i frustracji. Jeśli wiem, że nie będę w stanie poświęcić farmacji zbyt wiele czasu ucząc się i przygotowując się na zajęcia, prawdopodobieństwo zdobycia dyplomu znacząco się oddala. Oczywiście z każdej sytuacji istnieje wyjście i nic nie stoi na przeszkodzie, by zabrać się do pracy. Warto jednak w każdym przypadku zidentyfikować zasoby, których będziemy potrzebować. Jeśli moja apteka jest mikroskopijnej wielkości, oferowanie w niej opieki farmaceutycznej może być trudne, choć oczywiście nie niemożliwe. Dobrze wówczas zastanowić się, co muszę zrobić i z jakich zasobów skorzystać, by znaleźć rozwiązanie tej sytuacji.
I na koniec czas. Jeśli nie zaplanujemy realizacji celu umieszczając poszczególne kroki w perspektywie czasowej, istnieje ryzyko, że stracimy panowanie nad swoimi dążeniami i cel zamiast przybliżać się, będzie się oddalał. Czas to także składowa miary realizacji celu. Wystarczy kartka lub kalendarz i zapisanie konkretnych dat z działaniami oraz efektami, jakie mają przynieść.
Robiąc pierwszy krok
Podzielenie celu na małe, a nawet mikroskopijne części sprawia, że po pierwsze staje się on mniej groźny, aniżeli wydawał się na początku. Po drugie, okazuje się coraz bardziej prawdopodobny, ponieważ wiemy, co musimy zrobić, kiedy i czego będzie nam trzeba, aby dotrzeć do mety.
Kolejna rzecz to wysiłek. Każdy wielki projekt podzielony na małe cząstki, które wymagają niezbyt obciążających działań, okazuje się rzeczą w pełni możliwą (a nawet banalną) do wykonania. Czasem strach przed wyzwaniem paraliżuje nas na tyle, że odsuwamy od siebie nie tylko konkretne czynności, ale nawet myśli związane z tym, co może nadejść. W ten jednak sposób nie unikniemy przyszłości, a jedynie uczynimy ją trudniejszą. Kiedy Lew zapytał Czarnoksieżnika z Krainy Oz, co będzie z jego odwagą (której zwykle odczuwał brak), Oz powiedział: „Jesteś bardzo odważny, tego jestem pewien. (…) Potrzebna jest ci tylko wiara w siebie. Każda żyjąca istota odczuwa strach w obliczu niebezpieczeństwa. Prawdziwa odwaga polega na spojrzeniu w twarz niebezpieczeństwu, na przezwyciężeniu strachu, a tego rodzaju odwagę posiadasz w pełni” [8].
Na dylemat zawierający się w pytaniu „od czego by zacząć?” odpowiedź jest prosta: „jeśli nie wiem, od czego zacząć, mogę zacząć od czegokolwiek, bo to i tak lepsze niż nie podejmowanie działań”. Któż z nas nie był w sytuacji tak wielkiego natłoku obowiązków, że przerażony ich skalą uznawał, iż nie zdoła im podołać i ostatecznie nie zrobił niczego. A przecież wystarczyłoby podjąć się realizacji krok po kroku ze świadomością, że nie potrafimy rozciągnąć czasu, a zatem możemy uczynić tylko tyle, ile zdołamy. To zawsze więcej niż nic. Niekiedy również zjadają nas wątpliwości dotyczące tego, czy podołamy, choć w istocie bardzo byśmy tego pragnęli. Wtedy warto przypomnieć sobie słowa Johanna Wolfganga Goethego: „Jeśli coś potrafisz lub myślisz, że potrafisz, zrób to. Odwaga ma w sobie moc, potęgę, siłę”.
dr n. o zdr. Adam Zemełka
Piśmiennictwo:
[1] http://www.nia.org.pl (dostęp: 24.05.2018)
[2] A. Ellis, Terapia krótkoterminowa. Lepiej, głębiej, trwalej, Gdańsk 2000
[3] S. Rosen, Mój głos podąży za tobą. Terapeutyczne opowieści Miltona Ericksona, Poznań 1997
[4] I. K. Berg, S. D. Miller, Terapia krótkoterminowa skoncentrowana na rozwiązaniu, Warszawa 2000
[5] J. O. Prochaska, J. C. Norcross, C. C. Diclemente, Zmiana na dobre, Warszawa 2008
[6] https://www.ted.com (dostęp: 21.05.2018)
[7] http://archiwum.aptekarzpolski.pl (dostęp 23.05.2018)
[8] L. F. Baum, Czarnoksiężnik z krainy Oz, Warszawa 2011