11.2010 – „Na fali poezji mgr farmacji Jacka Józefczyka.”
NA FALI POEZJI
MAGISTRA FARMACJI
JACKA JÓZEFCZYKA
Na naszych ścieżkach nic się nie zmieniło.
Cztery dekady, a jakże niewiele,
od kiedy wspólną z tym szlakiem zażyłość
zielony zespół rozdzielił skalpelem.
Pod Grabiem dzięcioł nadal drzewa ćwiczy,
wokół cerkwiska żmij ta sama klika,
może tysiącznik nabrał ciut goryczy,
bo dziewięćsiła zabrać do zielnika
nie pozwoliłeś. W starej cembrowinie
rodzina traszek strukturę kryształu
wody wciąż bada, nim świeża napłynie.
Od Żydowskiego znad retort pomału
dziegciowy dym się snuje. Cisza. Cisza
jak makiem zasiał. Zgiełk i scena nowa:
to czarny bociek szybuje na wiszar,
spłoszony z olchy ostrym myszołowa
krzykiem. Niedługo ruszymy na łowy
bezkrwawe, z nami – asysta skrzydlata,
tylko mi otwórz kluczem wiolinowym
magiczne przejście do Twojego świata,
jak otwierałeś niegdyś serca – śpiewem.
Łemkowskie chyże we wrześniowej szacie,
owiane zewsząd dymu smugą siwą.
Przy nich przywiędłe, zgarbione postacie
toczące długie rozmowy na żywo
z resztką przychówku. Dzienne rytuały
kończą przy studni i stodółce z sianem.
Orne poletka w krąg pozarastały,
strasząc tarniną, ostem i łopianem.
Marną winorośl, sady dziczejące,
wczesnojesiennym muśnięte bursztynem,
wysączą wkrótce, po korzeni końce,
przybysze z nizin, wraz z domowym winem.
Swoim nie pachnie pejzaż utracony,
zachodni powiew wygrał z sentymentem.
Chociaż w ich domach wiszą wciąż ikony,
pieniądz przesłonił tłem wartości święte.
Martwi staruszków nadchodząca zima,
bo o surowej, mroźnej słychać słowa.
Na razie wokół, niczym u Tuwima,
panuje cisza, niezwykła – wrześniowa.
Jerzy Kukuczka
hemoglobina więcej tlenu woła.
Słońce podgrzewa, potem nagle znika
wraz z pokrzepieniem i cieniem Anioła
Stróża. Jest pułap i magia szalona,
do towarzystwa i diabeł nieskory.
Tu rządzą twarde reguły Newtona,
punkt przyłożenia siły i wektory,
sprzęt; gdy grań włókna rwie nieubłaganie,
a stal zmęczona bardziej od człowieka,
ów rychło zmieni tryb na odliczanie
w rytmie stop – klatek, nim otchłań daleka
pochłonie śmiałka, który tę jedyną
koronę marzeń skryje pod powieki.
Ciepło, charyzma, kropelkami spłyną
ku krystalicznym źródłom świętej rzeki.
modlą się nad sucharem. Garść skutych w lód śledzi
kruszą wśród karuzeli zgłodniałej watahy
ufnej w cud rozmnożenia. Opodal honwedzi
pędzą krew samogonem. Wkrótce i wilk syty
będzie, jak łeb ocali na dzień przed wieczerzą,
gdy sponad zasp Chryszczatej dział teodolity
pas armatniego mięsa kątowo namierzą
z precyzją zegarmistrza. Czas nadszedł, Johanie.
Nie ściskaj manlichera, na nic się nie przyda.
Odmawiaj Pater noster. Nim piekło nastanie,
rozjaśnij czerń godziny miksturą od Żyda
z Michowej woli. Ujrzysz jaskrawe rozbłyski,
zadrży w posadach ziemia, ty z ziemią nawzajem.
Potem ktoś kochający, bardzo tobie bliski,
zaprosi cię na spacer nad modrym Dunajem.
Śpij.
Koniec wędrówki. U celu
stajemy cisi i mali;
tutaj rodziło się wielu,
tu żyli i umierali…
W miejscu, gdzie ciągle się zdaje,
że źródło życia nie wyschło.
Kapliczki pachną wciąż majem,
gdy zmierzchy tchną krwawą Wisłą.
A jednak aura, tak bliska,
przesłania obraz ponury,
dobrem spisanym na dyskach
niemego świadka: natury.
Wokół świątyni, wśród ciszy
złamanej poszumem strużki,
wrażliwa dusza usłyszy
pieśń do łopieńskiej Matuszki.
Czcząc ten zakątek wspaniały,
wspomnijmy rodaków winy,
prosząc by po nas zostały
tętniące życiem doliny.