10.2010 – „Poezja magistra farmacji Jacka Józefczyka.”

KomórkaKiedy byłem młodym magistrem po stażu,
stało się w aptece coś pewnego razu,
co już w mej pamięci do śmierci zostanie.
Pozornie dość groźny błąd znalazły panie
w stercie recept z moją pieczęcią imienną.
Ja w tym czasie byłem w lesie pod Ożenną.
Aby znaleźć sprawcę aptekarskiej kaczki,
skorzystano z usług kurierki – sprzątaczki.
Kryśka, po weselu, wciąż na lekkim kacu,
biegnie do mej mamy, pyta: Czy jest Jacuś?
Fartuch w cętki, ciapki, fryzura balowa…
Mamie głos odjęło. Czyżby to synowa
przyszła? Co za wygląd! I te obyczaje…
Kryśka w międzyczasie w pośpiechu dodaje:
Jacuś musi szybko lecieć do apteki,
bo wydał komusik inne niż trza leki.
To już biedną mamę z nóg niemalże ścięło;
jedna Eucardina, druga, wreszcie przełom.
Jak dać znać synowi, co zbiera gdzieś kurki?
(działo się to przecież przed erą komórki).
Dręczony przeczuciem powracam do domu.
Najpierw chorej mamie muszę szybko pomóc.
Potem w trzy minuty jestem już w aptece.
Jedna z pań, za progiem, drżącym głosem rzecze:
Panie Jacku! Tutaj wzrok utkwiwszy w niebie,
składa przy tym dłonie, niczym na pogrzebie.
Oglądam receptę, źródło przyszłej weny;
wszystko lege artis – z wyjątkiem wyceny!
Pozostaje jednak nadszarpnięte zdrowie,
mamy oraz moje (aptekarz też człowiek).
Dlatego tak cenię zalety komórki;
wkładam do kieszeni – i jazda na kurki!
Cienie
2003Metkując co dzień opakowań setki,
Syzyfa widzę wielki cień na ścianie.
Nie toczy głazu, lecz nakleja metki,
nie robiąc nawet przerwy na śniadanie.Potem znów nowa, i nowa dostawa.
Cień ma tym razem już kobiece wdzięki.
Lewa dłoń metkownicę trzyma, prawa
zakłada taśmę w jej przemyślne szczęki.I tak codziennie, aż nadchodzi zmiana
cen urzędowych, wówczas to na ścianie,
do późna w nocy, od samego rana,
pławią się cienie w leków oceanie.Ruch jak w pasiece na obrzeżu lasu.
Starą nalepkę zastępuje nowa.
Wszystko ma cenę, prócz cennego czasu.
Praca dla pracy. Iście syzyfowa.
Wizja
Zdany na bzdurnych przepisów zakalec,
stawiam aptekę, że aż patrzeć miło.
Jestem jej szefem – samotnym jak palec,
bo na personel środków nie starczyło.Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem,
specem od aury, ratunkowym kołem;
w chwilach słabości – sam sobie pacjentem,
sztabem medyków, zabiegowym stołem.Bezczynność (novum) początkowo złości,
choć z czasem można przywyknąć do tego.
Robotę za mnie odwala w większości
sąsiad – właściciel punktu aptecznego.Mnie pozostały trucizny i prochy,
czar receptury , wnioski (o anieli!)
tudzież wrażliwość na pacjentów fochy,
liczniejsze nawet od przedstawicieli.Jednak nie skarżę się na swą niedolę,
chociaż ząb czasu drogi towar zżera.
Siadam przed lustrem i sam siebie szkolę,
bo wiedza to potęgi… etc.
Gagatek
Gdy Gagarin wracał z podboju kosmosu,
zmieniał się scenariusz moich ziemskich losów.
Ja też wyruszałem w wyprawę w nieznane,
siedząc po raz pierwszy przed szklanym ekranem.
Pamiętam do dzisiaj (jak mi żywot miły)
koła dyliżansu – co w tył się kręciły.
Rodzice najbardziej z programów, dam głowę,
cenili spektakle w wieczory czwartkowe.
W którymś Pan Czechowicz, czy w pokrewnej Kobrze?
grał farmaceutę – kreując tak dobrze
postać, iż w pamięci został, mimo woli,
jako świetny aktor – szczególnie w tej roli.
Widząc go już potem w innej sztuki skrótach,
mówili ze śmiechem: O farmaceuta…
Stwierdziłem logicznie, że to słowo rzadkie,
musi być związane z kimś śmiesznym. Z Uszatkiem?
Z czasem przyszła kolej na filmy – lektury.
Szatan z siódmej klasy, to był hicior, który
w moim młodym sercu na długo zamieszkał.
Mieczysław Czechowicz grał w nim rzezimieszka.
Później druga rola, też młodzieży znana,
gdy w Marku Piegusie odtwarzał Bosmanna.
Ten farmaceuta – tajemniczy człowiek,
zaczął się kojarzyć z bijącym po głowie.
Wtedy niepewności przebrała się miarka;
znalazłem w słownika mądrych zakamarkach,
że farmaceuta – prawa dłoń lekarzy,
to ekspert od leków. Niechaj mu się darzy!
Pejzaż beskidzki
Łemkowskie chyże we wrześniowej szacie,
owiane zewsząd dymu smugą siwą.
Przy nich przywiędłe, zgarbione postacie
toczące długie rozmowy na żywoz resztką przychówku. Dzienne rytuały
kończą przy studni i stodółce z sianem.
Orne poletka w krąg pozarastały,
strasząc tarniną, ostem i łopianem.Marną winorośl, sady dziczejące,
wczesnojesiennym muśnięte bursztynem,
wysączą wkrótce, po korzeni końce,
przybysze z nizin, wraz z domowym winem.Swoim nie pachnie pejzaż utracony,
zachodni powiew wygrał z sentymentem.
Chociaż w ich domach wiszą wciąż ikony,
pieniądz przesłonił tłem wartości święte.Martwi staruszków nadchodząca zima,
bo o surowej, mroźnej słychać słowa.
Na razie wokół, niczym u Tuwima,
panuje cisza, niezwykła – wrześniowa.