Historia farmacji uczy nas jak należy się poświęcać

wrzesień 2011, nr 61/39 online
 
 
 Historia farmacji uczy nas…

jak należy się poświęcać
 

   Wyobraźmy sobie aptekę dyżurującą całodobowo, przez cały tydzień, cały miesiąc, cały rok! Wyobraźmy sobie, że w aptece tej pracuje jeden farmaceuta, który odpowiada za wszystkie jej czynności: za recepturę, pracę za pierwszym stołem, zamawianie towaru… Wyobraźmy sobie wreszcie, że ów aptekarz pracuje w ten sposób już dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat, aż w końcu w prasie farmaceutycznej ukaże się jubileuszowy artykuł, przypominający, że oto mija pięćdziesiąt lat, odkąd wstąpił na drogę zawodową!

Ilustracja 1. Przedwojenna, emaliowa tabliczka „Dzwonek do apteki”, umieszczona przy drzwiach wejściowych do dawnej, nowosądeckiej apteki „Pod Gwiazdą”. Zdjęcie współczesne.

   To wcale nie opis koszmaru sennego przemęczonego pracą farmaceuty – taka jeszcze przed kilkudziesięciu laty była codzienna rzeczywistość większości aptekarzy! Apteka stała na straży zdrowia ludności bez przerwy, a jej pracownik, na każde – także nocne – wezwanie pacjenta, aptekę otwierał i ekspediował leki. Większość aptek, z wyjątkiem wielkomiejskich, prowadzona była zazwyczaj przez jednego farmaceutę, będącego właścicielem firmy. To właśnie on, pełniąc „stały dyżur”, czuwał przez całą noc w oczekiwaniu potrzebujących. Instrumentem, który służył do przywoływania aptekarzy, był potężny dzwonek. Uchwyt do takiego dzwonka znajdował się przy drzwiach apteki, tuż przy tabliczce „Dzwonek do apteki”. Stąd, najczęściej na piętro, gdzie aptekarz mieszkał, biegł stalowy drut, wchodził do mieszkania, a kończył się tuż przy jego łóżku, tymże właśnie dzwonkiem… Dzwonki te po dziś dzień budzą traumatyczne skojarzenia u potomków dawnych aptekarzy! Ileż to razy budziły wszystkich w domu!

   W małych miejscowościach i miasteczkach, gdzie każdy znał każdego, aptekarza ściągano z łóżka stosunkowo rzadko. Któż bowiem chciałby narazić się śpiącemu burmistrzowi lub naczelnikowi straży pożarnej? W najgorszej sytuacji pozostawali aptekarze z miejscowości o charakterze uzdrowiskowym i wypoczynkowym, gdzie bawiący się do późnych godzin nocnych kuracjusze potrafili dzwonić do apteki z prośbą o… cukierki ślazowe. Potrzeba oczywiście była, i to nagląca: gardło zdarte pijackim śpiewem! Magister Henryk Nitribitt, właściciel apteki położonej tuż przy krynickim deptaku, w sezonie kuracyjnym praktycznie nie sypiał, a poza sezonem – nie pozwalał mu na to przyzwyczajony do ciągłych pobudek organizm. Kończyło się to niestety tym, że większość farmaceutów wyglądała już po kilku latach prowadzenia swej wymarzonej apteki w opłakany sposób. Zmęczone twarze, zgaszone spojrzenia, podkrążone oczy… Żaden z nich nie wypowiedział jednak słowa skargi na swą sytuację – świadomość służby wyższym celom była więcej jak oczywista! Mało tego, w listach i korespondencji do pism farmaceutycznych, aptekarze często chwalili się i pozdrawiali wzajemnie pisząc, że są „w pogotowiu, na głos dzwonka”.

 Ilustracja 2. Oryginalny dzwonek do apteki, wiszący niegdyś nad łóżkiem trzech pokoleń farmaceutów limanowskich. Ze zbiorów Krystyny Bączkowskiej-Cynke.

   Także ta „świadomość służby” kazała wielu aptekarzom pozostawać w swych aptekach w czasie najcięższych nawet działań wojennych. Wielu z nich padło w ten sposób ofiarą bestialstwa wkraczających wojsk… Często farmaceuci swą posługę pełnili pomimo całkowitego już braku leków, uważając, że ich obowiązkiem jest czuwać na swym posterunku. W czasie słynnej bitwy o Gorlice w roku 1915, pomimo zmasowanego ostrzału artyleryjskiego prowadzonego przez działa burzące, apteka magistra Hipolita Nowaka pozostała otwartą. Ksiądz Bronisław Świeykowski w swej głośnej książeczce „Z dni grozy w Gorlicach” (Kraków, 1919) wspomina, że apteka podczas całej inwazyi była wprawdzie otwartą, ale zupełnie bez lekarstw. Znana Czytelnikom „Aptekarza Polskiego” magister Klementyna Zubrzycka-Bączkowska, przetrwała w otwartej bez przerwy limanowskiej aptece najcięższe dnie września 1939 roku, nie myśląc nawet o jej zamknięciu. Jej córka Janina Bączkowska, na łamach książki „Wspomnienia farmaceutów z lat 1939-45”, przybliżała tamte chwile: apteka jest cały czas czynna i ona przez parę tygodni, ciężkich pierwszych tygodni okupacji hitlerowskiej, jest ostoją i pomocą dla ludzi chorych. Wybucha epidemia czerwonki, nie ma lekarzy, chorzy więc przychodzą po poradę do apteki. Z zapasu surowców wykonuje się potrzebne lekarstwa, uświadamiając równocześnie chorych o podstawowych zasadach higieny i ucząc ich, jak należy postępować, aby uniknąć rozszerzania się epidemii. Zmęczone i przeciążone już pracą w dniach wybuchu wojny pracujemy nadal ponad siły przez całe dnie i noce, nie myśląc o jedzeniu i wypoczynku. Apteka nasza jest jedyną czynną placówką służby zdrowia w mieście i okolicy. (…) Ludzie chorują, wciąż potrzebują pomocy i leków. Nasza matka i my wraz z nią nigdy nie opuściłyśmy swojego posterunku wykonując szarą codzienną pracę farmaceuty w poczuciu obowiązku wobec ojczyzny, społeczeństwa i zawodu. Stały dyżur, który pełniła miejscowa apteka, zawsze trwał.

 Ilustracja 3. Zmęczona, naznaczona licznymi troskami twarz magistra Henryka Nitribitta. Ze zbiorów Muzeum Farmacji UJ CM.

    Często mówi się o lekarzach-ofiarach swej pracy, wymieniając przy tej okazji nazwiska kilku znanych medyków, którzy zmarli na choroby zakaźne. Któż jednak pamięta o farmaceutach, którzy w czasie epidemii nie zamykali swych aptek, służyli swym pacjentom ponad siły i sami padali jej ofiarą? Na samą tylko grypę „hiszpankę” zmarło w Galicji kilkunastu farmaceutów, m.in. właściciel pierwszej apteki w Zakopanem i aktywny działacz społeczny magister Ferdynand Tabeau oraz burmistrz Gorlic, magister Feliks Tarczyński.

   W swych artykułach, publikowanych na łamach „Aptekarza Polskiego”, często podkreślam wyjątkowość apteki, jako miejsca „świętego”. Po raz pierwszy jednak muszę wspomnieć, że etos ten funkcjonował w dwóch kierunkach. Owszem, pacjenci ściągali czapki wchodząc do apteki, głęboko kłaniali się farmaceucie i odczuwali wobec pięknego wnętrza izby ekspedycyjnej szacunek, zmieszany z nieśmiałością. Jednak także i dawny aptekarz zdawał sobie sprawę, że pracuje w miejscu wyjątkowym, a co za tym idzie, każdy, kto w nim się znajdzie, musiał być wyjątkowo traktowany. Zasada ta zyskała szczególny wymiar w czasie okupacji niemieckiej, kiedy to polscy aptekarze udzielali schronienia członkom ruchu oporu, prześladowanym przez okupantów oraz ludności żydowskiej. Znany Czytelnikom „Aptekarza Polskiego” magister Eugeniusz Brągiel, właściciel apteki w Piwnicznej, niemal przez całą okupację w podziemiach swej apteki chronił po kilka osób, które przy pomocy kurierów miały zamiar przedostać się przez pobliską granicę. Byli to zarówno Żydzi, których przerzucali przez granicę specjalni, wyspecjalizowani kurierzy, jak również młodzi mężczyźni, chcący się przedostać do polskich armii na zachodzie. Wszystkich przybyszów i przesiedleńców z ziem przyłączonych do III Rzeszy, magister Brągiel otaczał bezinteresowną, troskliwą pomocą, dostarczając za darmo leków i pożywienia.

 Ilustracja 4. Magister farmacji Władysław Durbasiewicz, przykład farmaceuty, który do końca swego długiego życia był aktywny zawodowo i nie potrafił rozstać się z apteką… Zmarł w roku 1938 w Krakowie, w wieku… 87 lat! Jak podawały „Wiadomości Farmaceutyczne” (1939, nr 31, s. 465), aktem ostatniej swej woli wszystkie swoje oszczędności w kwocie 10 000 złotych przekazał na cele Towarzystwa Szkoły Ludowej.

   Ukoronowaniem pełnego poświęceń życia większości aptekarzy nie były medale i odznaczenia, ale… piękna śmierć! W obiegowej opinii, powtarzanej w wielopokoleniowych aptekarskich rodzinach, prawdziwy farmaceuta, który całe życie spędził w aptece, także i tam powinien był życie swe zakończyć. Czasopisma farmaceutyczne donosiły wówczas w treści nekrologu, że dany kolega padł na posterunku, zmarł w czasie pełnienia dyżuru, bądź też dokonał życia w ukochanej placówce. Tak było do roku 1951. Później starsi, wysłużeni jak się wówczas mawiało, farmaceuci byli zmuszani do przejścia na emeryturę i ustąpienia miejsca młodym. Jednak nawet wówczas znajdował się sposób, aby ostatnia droga wiodła przez aptekę! Właściciel apteki w Czarnym Dunajcu, magister Kazimierz Trybuła, syn założyciela tej apteki, Ignacego, zmarł niedługo po przejściu na emeryturę. Ostatnim życzeniem sędziwego aptekarza, wyrażonym przed śmiercią w roku 1984 było, aby trumnę z jego zwłokami przenieść przez aptekę, przez miejsce, w którym się wychował, dla objęcia którego ukończył studia farmaceutyczne i któremu poświęcił całe dorosłe życie!

   I właśnie takich pięknych, pełnych poświęcenia i blasku postaw, powinniśmy nauczyć się z historii farmacji!

 dr n. farm. Maciej Bilek

Piśmiennictwo u autora

Podobne wpisy